Niegdyś, ale nie tak znowu dawno, warunkiem udanego małżeństwa były osławione morgi, co biorąc pod uwagę ciężkie warunki życia i powtarzające się klęski głodu specjalnie dziwić nie może. Małżeństwo nie było zatem „związkiem serc”, lecz biznesowym kontraktem i powiadano, że zanim młodzi zawrą ślub w kościele, to wpierw łączy ich rejent. To samo dotyczyło najbiedniejszych wyrobników, komorników, bo choćby nie udało się zyskać kawałka gruntu, to przecież łatwiej było przetrwać, jeśli pan młody miał dobry fach w ręku, a panna wniosła do wspólnego gospodarstwa przynajmniej kilka garnków i pierzynę, jeśli zaś i tego nie miała, to żeby była zdrowa i robotna. Nie inaczej było w przypadku rolników i rzemieślników z miasteczek.
Jasne zatem, że i w rodzinie, choć dbano o siebie, to czyniono to najczęściej bez iluzji i z wyrachowaniem. Mąż otaczał opieką żonę, bo przyrządzała strawę, troszczyła się o dom, pomagała w gospodarce, a z dzieciakami, to chłop bez baby byłby zupełnie bezradny, nawet jeśli stosunki z małoletnim potomstwem „najczęściej krótko i węzłowato reguluje się batem”. Widząc więc, że połowica ledwo dycha, małżonek rozpaczał – Co ja zrobię z sierotami, taka to była przecie uczciwa i robotna kobieta – Żona zaś martwiła się o zdrowie męża, bo to głównie na nim opierała się gospodarka.
LECZNICTWO NAD BUGIEM W XIX ORAZ POCZĄTKACH XX WIEKU cała opowieść