Pustelnik dreptał wąską, leśną ścieżyną ku swej chatce. Uginał się pod ciężarem chrustu, którego pokaźną, obwiązaną postronkiem wiązkę z trudem taszczył na grzbiecie. Tego wiosennego dnia czuł się bardziej rześko niż zazwyczaj, jako że rankiem wziął kąpiel w leśnym strumieniu. Wielu podobnych jemu eremitów uznawało kąpiel za przejaw próżności i rzecz wręcz gorszącą, ale nie mógł sobie odmówić tej przyjemności. Nigdy jednak nie używał do tych ablucji wody ciepłej, bo to już byłaby rozkosz wręcz zmysłowa.
Poczuł ukąszenie pod kapturem. Zimna woda nie pozwalała na wytrzebienie insektów – też przecież stworzeń Bożych. Ktoś inny by zaklął pod nosem, ale pustelnik uśmiechnął się tylko, uznając te wszystkie ukłucia i ukąszenia za niezbędne w procesie umartwiania grzesznego ciała. Niedaleko chatki czekał zaprzyjaźniony lis.
– Witaj bracie rudy – przywitał się pustelnik.