Powiadają, że ostatnie przestępstwo popełniono w okolicy około roku 1949 i chodziło o kradzież jabłek z sadu. Dziwić to nie może, bo ludzie są u nas uczciwi, dobrzy, mili i bardzo uprzejmi. Pewnie, że czasem coś komuś zginie, ale zawsze okazuje się, że ktoś zabrał tę rzecz przez przypadek. Gdy tylko zorientuje się, że popełnił błąd, to właściciela przeprosi, a rzecz mało, że zwróci, to jeszcze od siebie jakiś suwenirek doda, tak by szkodę w dwójnasób wynagrodzić. Bywa też, że ludzie się poczubią, a ktoś, gestykulując, niechcący adwersarzowi fizjonomię paznokciem zadrapie. Zaraz jednak sprawca pobiegnie do domu, przyniesie kawalątek aloesu, do rany własnoręcznie przyłoży, a sprawa kończy się serdecznymi uściskami. Jest więc zrozumiałe, że tematów do tej opowieści szukałem w czasach zamierzchłych, gdy moralność stała na znacznie niższym niż obecnie poziomie, przestępczość zaś kwitła. Wprawdzie, jak twierdzą niektórzy, drzwi do domów wówczas nie zamykano, ale po części można to przypisać nie tyle powszechnej uczciwości, ile faktowi, że ludzi nie stać było na kupno porządnego zamka, a jego cena przekraczała wartość nader skromnego dobytku. Studiując zachowane dokumenty, można dojść do wniosku, że Brok był prawie wolny od występku, ale to z kolei może wynikać ze szczupłości materiału, bo w zawieruchach dziejowych brokowskie księgi grodzkie przepadły. Tam, gdzie księgi przetrwały, rzeczywistość sprzed wieków jawi się jako pełna niecnych uczynków.